POWIEDZ, CHŁOPCZYKU, CO MASZ W KOSZYKU
۞
Marcel ma własne pojęcie nienawiści. Nieraz zdarzyła się okazja, by je dopracować i poprzeć przykładami. Nie znosi dokuczliwej skoliozy i korekcyjnych ćwiczeń, wrednego wychowawcy o wymownym nazwisku Żabczyński — chłopak już dobrze wie, jak to bywa z danymi osobowymi, pozaginanych grzbietów książek i odgłosu zatrzaskiwanych drzwi. Żywi także wręcz wrodzoną odrazę do miejscowego sklepu całodobowego. Wzmaga się ona jeszcze bardziej, gdy musi wybrać się do niego w tę śnieżną, zimową noc.
Siła przebicia jedenastolatka jest żałosna. Marcel kocha matkę ponad życie i chce dla niej jak najlepiej, ale myśli, że szlag go jasny trafi, gdy kobieta prosi, by kupił tabletki przeciwbólowe, bo się skończyły, a ich pilnie potrzebuje. W różowym, prześwitującym szlafroku i kapciach o kształcie świńskich łebków. O trzeciej w nocy. Ten widok będzie mnie prześladował w najgorszych koszmarach. Chłopaka ogarnia ochota, by wyć: mamo, rozpoczynam kolejny dzień od gegry! G e g r y! Litości!
Szatan, opuściwszy łóżko, machinalnie szuka spodni, które zapewne walają się gdzieś po podłodze. Jak zawsze. Przypominając zombiaka — ofiarę wyjątkowo niskobudżetowej produkcji — mamrocze pod nosem przekleństwa i wodzi dłońmi po puszystym dywanie. Kiedy znajduje zgubę i może wreszcie się ubrać, wyjmuje jeszcze bluzę z szafy. Wciąga wszystko na siebie, a po wyobrażeniu mrozu, który panuje na zewnątrz, aż się wzdryga.
Równie nieobecny, w ciemnościach przemierza korytarz, dziękując Stwórcy za brak młodszego rodzeństwa, którego przedstawiciele — nie daj, Boże! — mogliby zostawić gdzieś klocki Lego. Marcel po omacku wkłada zimowe buty i kurtkę, a wokół szyi zawiązuje gruby szal. Wyjmuje ze skrytki kluczyki do domu i samochodu. Ich z pewnością nie schowa pod wycieraczką.
Zamyka za sobą drzwi, a potem powoli schodzi po oblodzonych schodach, próbując nie wywinąć orła. Zapina kurtkę pod samą szyję, choć nie znosi, gdy zamek drapie go w szyję. Szesnastolatek zatrzymuje się, by popodziwiać. Już pogodził się z faktem, że nie otworzy skrzynki pocztowej do rana, więc może spokojnie myśleć o pisarstwie. Napawa się widokiem pięknej nocy, która spowija dobrze znaną, spokojną okolicę. Gdyby tak umiejscowić akcję któregoś z moich dreszczowców na takich pozornie bezkonfliktowych przedmieściach? A potem stopniowo odkrywać mroczne tajemnice mieszkańców i ich grzeszki.
Szatan kręci głową, za bardzo wkręciwszy się w wyimaginowany świat, i udaje się do garażu. Pamięta, by zostawić szeroko otwarte drzwi i je zablokować. Tylko zapal, ty stary rzęchu. Błagam cię z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich sił swoich. Wchodzi do samochodu, z kolei przekręca kluczyki w statyjce, modląc się żarliwie o zbawienie. Po chwili słyszy znajomy zgrzyt. Wznosi ręce ku niebu. Alleluja!
۞
Wejdź do sklepu, podejdź do stoiska z podstawowymi lekami i
bierz, co trzeba. Od razu skieruj się w stronę kasy i półóż na taśmie
opakowanie tabletek. Marcel ma plan —
banalny i oczywisty, ale jednak plan. Oczywiście coś musi go zepsuć. Szatan
marzy o znalezieniu się z powrotem w ciepłym, miękkim łóżku oraz śnieniu o
swoim pisarskim fenomenie, ale nie może ot tak zignorować widoku wychowawcy. W
całodobowym sklepie. W środku nocy. Z młodą panienką w płaszczu w panterkę i
różowym szalu boa przewieszonym przez szyję. Ty stary wyjadaczu,
ciekawe, co by powiedziała twoja szanowna małżonka.
Marcel chichocze na wzór disneyowskiego złoczyńcy i daje nura w dział ze środkami czystości. Zza półek może obserwować Żabczyńskiego z interesującą towarzyszką. Czuje się prawie jak Inspektor Gadżet na tropie. Zgina się, ignorując ból pleców, by jego ciemna czupryna nie raziła tak w oczy. Przesuwa się, podążając za parą — z nadzieją, że nikt znajomy nie obserwuje tego komicznego cwału bocznego. Tam są alkohole. Mhm... Coraz ciekawiej.
Szatan podskakuje, czując, jak na kogoś wpada. Przeprasza odruchowo, odwracając twarz w stronę potrąconego. Aż się wzdryga. Brakowało mi tu tylko trupiobladego chłopaka z przekrwawionymi oczami, mającego na sobie wymiętą, czarną bluzę.
— Nic się nie stało — burczy nieznajomy, chowając mysie włosy pod kaptur.
Marcel ponownie kieruje wzrok na wychowawcę. Mężczyzna coraz śmielej obejmuje w pasie towarzyszkę, szepcząc jej do ucha. Kobieta obdarowuje partnera perlistym uśmiechem, a nawet co jakiś czas oblizuje lubieżnie wargi. Ohyda. Szatan chichocze pod nosem, zastanawiając się, jak dodatkowo ubarwić tę historię, by móc ją opowiedzieć kolegom i nie wyjść na stalkera, który bez powodu śledzi nauczycieli.
Próbuje ukryć się za chłopakiem od potrącenia. Zatrzymuje się jednak szybko, zauważając, że szatyn bierze produkty ze sklepowych półek, po czum od razu chowa je do plecaka. Jak gdyby nigdy nic.
— Ej, kolo, tu jest monitoring — informuje Marcel, ze zdziwieniem obserwując poczynania klienta sklepu.
— Wiem — odpiera nieznajomy. — Jeśli nie chcesz zwracać uwagi, wybrałeś najgorszą z możliwych opcji. Mówienie do siebie często przyciąga tłumy gapiów. Wariaci są pociągający. Naukowo udowodnione.
Szatan nie może nacieszyć się tym, że ktoś określił go jako pociągającego. Wzdycha tylko, zdając sobie sprawę z absurdalności sytuacji. W środku nocy udał się do sklepu po tabletki przeciwbólowe dla matki, obserwował wychowawcę z potencjalną kochanką. Teraz na dodatek rozmawia z jakimś narkomanem o charyzmatycznych psychopatach. Co ja robię ze swoim życiem?
— Gadanie do siebie? Że co? O czym ty mówisz? Bredzisz? Późna pora, nocna zmora — ględzi Marcel. — Mógłbyś poudawać, że jesteśmy razem? W sensie... tu, teraz, w sklepie, ze sobą, kupujemy coś. Poran... nocne zakupy, mhm? Powiedz, chłopczyku, co masz w koszyku — szepcze, nachylając się w stronę plecaka towarzysza.
Nieznajomy unosi wymownie brwi i wbija w Szatana przekrwawione oczy z rozszerzonymi źrenicami.
— Zawsze tak rymuję, kiedy się denerwuję, stresuję, ekscytuję i w ogóle, tak w szczególe — tłumaczy szesnastolatek. — No udawaj, że ze mną rozmawiasz. Więc co masz w koszyku, drogi podróżniku? No to sam zobaczę, a tobie wybaczę. Chińskie tasaki, wstrząsaki, obieraczki, ubijaczki, patelnie... mhm, diabelnie... i noże, o mój Bóże.
Wprawdzie się Marcel kwiatków i wianków nie spodziewał, ale że ma bujną wyobraźnię i naturę strachajła, ogarnia go lekki niepokój. Żegna się mentalnie, dziękując za brak pił, siekier, toporków i innych zabawek w pobliżu. Nieświadomie wykonuje krok do tyłu i czujnie rozgląda się dookoła. Gdy spogląda w lustro nad stoiskiem z warzywami i nie widzi odbicia towarzysza, aż nim wstrząsa. Wybiera najgorszą z możliwych podpórek — stos czerwonych cebul — po czym bacznie spogląda na chłopaka obok, który zaczyna chować do plecaka pakowaną kiszoną kapustę. Marcel niemal odruchowo chce go poinformować, że ta z beczki jest świeższa i smaczniejsza, ale w porę gryzie się w język.
— Koleeeeś. Przeszedłbyś się jeszcze raz wzdłuż tego lustra? Ty istny wampirze, ponury świrze — mruczy Szatan, oglądając się za Żabczyńskim, którego stracił z pola widzenia. Cholera.
— Może z tobą coś jest nie tak... mugolu-psycholu — szepcze ponury chłopak, nachylając się niebezpiecznie w stronę Marcela. Łaskocze go po policzku mysimi kosmykami, na które nie znalazło się miejsca pod kapturem.
— Odezwał się c z a r o d z i e j — prycha osiemnastolatek, krzyżując ręce na piersiach. — A ty co? Urwałeś się z Potterowskiego fanfica? Ślizgon, jak się patrzy... Znaczy, bez stereotypów, bez uogólnień, to krzywdzące, niesprawiedliwe... pfff, za dużo Hany.
Szatyn zupełnie go ignoruje, zapinając plecak i podnosząc z podłogi grabie, których Marcel wcześniej nie zauważył. Stary, masz na marca okulistę... wytrwaj do tego czasu. Skierowawszy się w stronę wyjścia, parszywy klient — widocznie nie zamierzając płacić za zakupy — ogląda się jeszcze raz za Szatanem i woła przez ramię:
— Mów mi Dracula!
۞
Marcel Szatan szybko załatwia, co trzeba, i rusza na
parking, starając się nie myśleć o Żabczyńskim i wampirzym chłopaku. Siada za
kierownicą swojego auta, pojękując. Standardowo ogarniają go złe przeczucia. Dalej, kochanie, zrób to dla mnie i zapal. Samochodziku mój
ty kochany, najdroższy mój... Nie teraz, nie teraz. Kochany, kochany,
kochany... no jak do ściany, jak do ściany. Chłopak
ostatni raz przekręca kluczyki w stacyjce, nie tracąc nadziei. Zaskocz, kochanie, mój panie. Nic z tego. Osiemnastolatek wzdycha, warcząc na kierownicę
niczym doberman sąsiadów. A ja ci ufałem!
Poddaje się i chowa dumę do kieszeni. Natomiast sięga po telefon, by zadzwonić do ojca — swojego prywatnego mechanika i holownika. Gdy próbuje włączyć komórkę, przypomina sobie, że wieczorem się rozładowała, a on — życiowy przegryw — zapomniał o podłączeniu jej. Mamo...
Wychodzi z auta, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Jest świadom, że chociażby stanie na tej ślizgawce może skończyć się bolesnym upadkiem. Zwłaszcza gdy reprezentuje się Marcela-sierotę i łamie wszelkie prawa fizyki. Szatan unosi maskę samochodu, robiąc minę w stylu swojej matki-starożytnego myśliciela — na wszelki wypadek. Gdyby widział go ktoś znajomy, chciał wyjść na profesjonalistę, któremu nie straszna żadna usterka. A tak naprawdę drży z zimna, szczeka zębami i tępo wpatruje się w przewody i różne wstawki. Jest środek nocy. Pies z kulawą nogą by tu nie przydreptał.
Marcel oficjalnie wywiesza białą flagę i cofa się do sklepu, by zadzwonić z telefonu sprzedawcy. Nim jeszcze przekracza próg, zauważa Żabczyńskiego z tajemniczą primadonną. Już za późno, by się wycofać. Szatan rozciąga więc usta w uśmiechu godnym Jokera, po czym duka:
— Dobry wieczór, profesorze Żabczyński. I dobry wieczór pięknej pani.
Nauczyciel przez chwilę nie wie, co się dzieje. Błądzi wzrokiem dookoła, jakby poszukiwał drogi ucieczki.
— Elo — odpowiada panienka, puszczając chłopakowi oczko.
— Dobry wieczór — odpowiada niewyraźnie Żabczyński, przestawszy obejmować interesującą towarzyszkę. Nie mając co zrobić z rękoma, zaczyna drapać się po brodzie. Natomiast jego druga dłoń ląduje w kieszeni kurtki. Tkwi tak w milczeniu, nienaturalnie sztywny i spięty.
Marcel chce już złośliwie rzucić coś pokroju: jak się miewa szanowna małżonka? Zdrowie dopisuje? Dzieci na studiach dobrze sobie radzą?, ale się powstrzymuje. Ma dzień dobroci dla zwierząt. Kiwnąwszy głową, omija parę, wysławszy jej ostatni, szeroki uśmiech. Jakaś cząstka Szatana pragnie się cofnąć i wykorzystać szansę, aby pogrążyć znienawidzonego nauczyciela. Jednak większa część chłopaka głosuje za zlitowaniem się i odpuszczeniem, więc Marcel zaciska zęby, niezrażenie idąc przed siebie.
Gdy z powrotem znajduje się w środku, odczuwa przyjemne ciepło. Najchętniej w ogóle by się stąd nie ruszał. Przez rozemocjonowanie odechciało mu się nawet spać. Jedynym plusem jest oderwanie myśli od konkursu i felernej poczty internetowej.
— Proszę pana... — zwraca się do sprzedawcy, który siedzi za sklepową ladą, bez najmniejszego poczucia wstydu przeglądając pisemko z golizną.
Twarz Szatana — wyjątkowo pruderyjnej istoty — nabiera koloru dorodnego pomidora. Chłopak instynktownie przygryza wargę, choć wie, że to głupie i bezcelowe.
— Tak? — mówi mężczyzna od niechcenia, przewracając kolejną stronę gazety. Jego głęboko osadzone, ciemne oczy świecą się z podekscytowania. I nie tylko z podekscytowania...
— Czy mógłbym wykonać jeden, krótki telefon? Zepsuł mi się samochód, komórka rozładowała... Jak przez najbliższe piętnaście minut nie dam znaku życia, mamka zacznie przeglądać oferty trumien i planować stypę. Tak się składa, że mamy zniżkę w miejscowym zakładzie pogrzebowym... Dobra, nieważne. Więc mógłbym zadzwonić z pana telefonu? — sapie Marcel, próbując wygrzebać z samych czeluści swej natury ostatnie gramy uroku osobistego. Patrzy w milczeniu, jak ekspedient bez słowa podaje mu z ufnością telefon komórkowy, nawet nie podnosząc wzroku. Nie oczekuje żadnej zapłaty. — Szybko poszło, dziękuję. Bóg panu w dzieciach wynagrodzi. We wnukach. I w promocjach w książku także. Wie pan. Wielkie promocje, wielkie emocje.
۞
Marcel, jesteś już mężczyzną. Młodym,
pełnym wigoru, silnym mężczyzną, który nie wierzy w żadne duchy i
straszydła. Szatan
stoi przed potencjalnie nawiedzonym domem, gdyż posłał go tam wyjątkowo leniwy
ojciec. Nie warto mi przyjeżdżać. Pan Posoka wbrew pozorom jest
naprawdę dobrym człowiekiem i mechanikiem. Co najważniejsze, tanim, mieszkającym
naprzeciwko sklepu i dyspozycyjnym o każdej porze dnia i nocy —
zapewnił rodzic, zanim się rozłączył, rzekomo przez słaby zasięg i narzekającą,
schorowaną małżonkę.
Marcel przełyka głośno ślinę i wzdycha głęboko, wykonując znak krzyża. To rzeczywistość, nie horror. Osiemnastolatek wpatruje się w stary, ogromny budynek, który ogradza wysoki parkan. Horrorystycznego klimatu dodają bezlistne, rozgałęzione pnącza. Wokół rosną drzewa — głównie płaczące wierzby i wszelkie iglaste. Wszystko pokrywa gruba warstwa topniejącego śniegu.
Tak wygląda dom mężczyzny o niezwykle wymownym nazwisku, którego miejscowe dzieciaki od dawna posądzają o składanie ofiar z biednych dziewic. Chodzą nawet pogłoski, że duchy niewiast krążą po posesji, prześladując swojego oprawcę.
Szatan potrząsa głową, po czym udaje, że wziął się w garść, i wchodzi przez otwartą furtkę. Wspinając się po schodach, pamięta o wyjątkowej ostrożności i trzymaniu się balustrady.
Marcel ma już nacisnąć dzwonek, ale znów się waha. Dyspozycyjność o każdej porze dnia i nocy? Poważnie? Ten facet nie śpi czy za każdym razem wstaje z łóżka i się szykuje? Dzwoni niepewnie, trzęsąc się jak dziewiętnastowieczna panna przed wydaniem. A jeśli go obudziłem? Zasilę szeregi tych dziewic? O mój Boże, niech ktoś wspomoże.
Podwójne drzwi otwierają się jak wrota do nieba — ale Marcela nie oślepia niebiańskie światło, więc może jednak mowa o piekle. Brakuje tylko grzmotu uderzającego w pobliżu pioruna. Wkrótce wyłania się przysadzisty mężczyzna w stroju XIX-wiecznego kamerdynera. Uroczy frak. Spogląda ze zobojętnieniem na klienta, który czuje się jak liliput przy Guliwerze, mimo że jego towarzysz wcale nie grzeszy wzrostem. Pewnie stał w tej drugiej kolejce.
— Jjjaa... — Szatan nie może się wysłowić.
— Wiem, w jakim celu przybywasz — zapewnia mężczyzna. — Niech cię nie zwiedzie mój strój i aparycja. Jestem mechanikiem i znam twoje potrzeby. — Znów nurkuje do domu. Wraca szybko, dźwigając skrzynkę z narzędziami. — Idę wypełniać swoje obowiązki, a ty się rozgość.
Marcel stoi jak sparaliżowany, obserwując oddalającego się kamerdynera nie-kamerdynera. Pewnie widział mnie przez okno i domyślił się, że auto znów nie zbuntowało. W końcu ojciec to stały klient, więc Posoka zna wyjątkową kruchość tego autka. Początkowo nie zamierza wchodzić do domu mężczyźny, ale marznie i nie chce wracać na parking. Na dodatek coś mu się nie zgadza...
Wszystkim ot tak pozwala wchodzić do domu, gdy ten stoi pusty? A może Posoka nie mieszka sam? Może ma jakiegoś krewnego, sługę? Szatan dostaje olśnienia. A może duchy skrzywdzonych dziewic wcale nie prześladują Posoki? Może to jakaś dziwna odmiana syndromu sztokholmskiego i nie chcą go opuścić? Może chronią swojego oprawcę i tę posiadłość? Mój dobry Boże, za dużo tych „może”. Wnętrze budynku coraz bardziej go ciekawi, ale jako miłośnik horrorów nie zamierza łamać żelaznej zasady wszystkich, którzy pragną przeżyć: żadnego wchodzenia do nawiedzonych domów. Na parking również się nie wybiera.
Gdy tak stoi jak ostatnia sierota, zauważa szczupłą sylwetkę na tle witrażu górnego okna, które chwilę później zostaje uchylone. Osiemnastoletnie serce Szatana zaczyna mocniej bić. Chłopak zaciska dłonie na materiale kurtki. Oniemiały jest świadkiem dziwacznego zdarzenia. Tajemniczy osobnik zaskakująco — wręcz nienaturalnie — radzi sobie na wysokościach. Z gracją łasicy pokonuje najtrudniejsze z przeszkód, przechodzi z daszku na daszek. Po zrobieniu salta ląduje na nogach, nawet się nie zachwiawszy. Osiemnastolatek podziwia figurę kończącą przedstawienie — nienaganną jaskółkę.
Szatan wybałusza oczy, rozpoznając chłopaka ze sklepu. Szatyn ma na sobie tę samą czarną bluzę z kapturem i nosi znajomy plecak. Jego oczy są jeszcze bardziej przekrwawione niż pół godziny wcześniej, a z kącika spierzchniętych ust spływa szkarłatna ciecz.
— Mugol ze spożywczego — zauważa zwany Draculą.
— Otrzyj sos pomidorowy. Bo to sos pomidorowy, prawda? — jęczy Marcel, gdy jego wrażliwy nos wyczuwa cierpką woń krwi. — Smakowała pizza? A może s p o ż y w a ł e ś spaghetti?
Szatyn oblizuje się niezrażony. Przez chwila wydaje się, że chłopak się uśmiechnie, ale nic z tych rzeczy. Natomiast Szatan drży coraz bardziej i snuje szalone teorie. Nie znoszę wampirów. Brak odbicia w lustrze, noc, krew, bladość... Jutro kupię czosnek i rozwieszę czosnkowę girlandy w całym domu. Tak, tak, napiszę o tym opowiadanie i zatytułuję je „Geneza czosnkowych girland”. Wybiorę najlepsze z nich i zrobię sobie naszyjnik, którego nie zdejmę, póki nie przestanę wariować i gadać z narkomanami... niewidocznymi dla innych.
— Oczywiście mnie nie widziałeś, prawda? — mruczy Dracula, po czym podchodzi do Marcela, któremu serce już łomocze w szalonym tempie. Szatyn przesuwa dłonią po szyi osiemnastolatka, jakby wskazywał drogę, którą odbędzie nóż, gdy poderżnie niewygodnemu świadkowi gardło. — Prawda? — powtarza dosadniej.
Szatan ma ochotę wziąć nogi za pas i wiać, gdzie pieprz rośnie, ale znów go coś zamurowało i nie może się ruszyć. Ze względu na liczne zwolnienia z w-fizu, wątpi także w swoje sprinterskie umiejętności.
— Ani widu, ani słychu — zapewnia. — Przewidzenie, więc milczenie. — Podnosi ręce w poddańczym geście.
— Do zobaczenia — rzecze Dracula, wyraźnie usatysfakcjonowany. — Żywię głęboką nadzieję, że lubisz cmentarze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszelaki odzew, zwłaszcza urocze i niezrozumiałe słowotoki. Z przyjemnością się odwdzięczam.