MILCZENIE OSŁÓW
۞
Marcel Szatan niechętnie opuszcza ciepłe i wygodne łóżko, cały czas ziewając. Tuli do piersi miękką poduszkę ze Smerfem, napawając się jej cytrusowym — a jakżeby inaczej, skoro w pralni króluje Alina — zapachem. W trybie widmo chłopak włącza laptopa, z kolei na palcach wlecze się do kuchni po świeżą kawę. Jego rodzice nadal śpią, więc stara się zachowywać cicho i niczego czasem nie stłuc. Wstawia wodę, uradowany, że gwizdek w czajniku zepsuł się już dawno temu, a nikt nie kupił nowego.
Marcel czuje się jak słoń w składzie porcelany. Wyjątkowo chwiejny słoń. Po prostu słoń na haju. Chłopak wyjmuje z szafki sproszkowaną śmietanę, próbując nie trzaskać drzwiczkami. Owe oczywiście skrzypią w najmniej odpowiednich momentach, jak co drugi mebel w domu.
Osiemnastolatkowi zdaje się, że mija wieczność, nim wreszcie woda się gotuje, i po katorżniczych procesach chłopak może zrobić kawę. Po zalaniu wsypuje pięć łyżeczek śmietany, standardowo. Z parującym kubkiem Marcel powraca do pokoju, chuchając i dmuchając na gorący napój, choć wie, że i tak pewnie poparzy sobie język. Zasiada wygodnie przy biurku, kolejny raz ziewnąwszy.
Gdy po jakichś dwudziestu kliknięciach przeglądarka wreszcie jest w stanie się załadować, Szatan włącza pocztę i odnajduję odpowiednią wiadomość. Kiedy dostrzega wyjątkowego maila, omal nie wstaje, by wykonać — niewątpliwie przerażający dla osób trzecich — triumfalny taniec.
Zaciska dłoń na myszce, oblizując spierzchnięte usta. Wdech, wydech. Drugą rękę już unosi w stronę ust, lecz udaje mu się stłamsić chęć wyrównania zębami paznokcia. Nie masz nic do stracenia, stary, nic, wyluzuj. Marcel otwiera wiadomość i zaczyna ją czytać nienaturalnie szybko, jakby we śnie, którego nie pamięta, ukończył kurs szybkiego czytania. Gdyby nie był tak rozgorączkowany i skupiony na lekturze, z pewnością wyobraziłby sobie swojego lunatykującego sobowtóra z otwartą książką i wściekle czerwonym wskaźnikiem.
— Szanowny Marcelu Florianie Szatanie... Ple, ple, ple. Mamy zaszczyt... Ple, ple, do rzeczy, ludzie, do rzeczy, prawda was uleczy — powtarza pod nosem. — Z powodu braku funduszy i wielu zainteresowanych niestety nie możemy zapewnić panu miejsca na tegorocznych warsztatach twórczego pisania w Londynie. Życzymy powodzenia, zawodowego spełnienia i zachęcamy do wzięcia udziału w naszym konkursie także za rok. Planujemy... ple, ple, ple.
Szatan uderza czołem o klawiaturę, skomląc jak więzione, samotne psisko. Taka okazja, taka okazja. Znów utknął w nudnej mieścinie pod Gnieznem, skazany na nadopiekuńczych rodziców i wampira-prześladowcę. Nie potrafi powstrzymać teatralnego westchnięcia zawodu.
Marcel przenosi wzrok na zegarek — dochodzi siódma rano. Osiemnastek znów jęczy, przypominając sobie o porannej zmianie, która mu przypadła. Czyli umrze już przed geografią... Wręcz zsuwa się z fotela, omal nie lądując na klęskach. Pociąga za sobą kawę i, zanim bierze pierwszy łyk, delektuje się przez chwilę charakterystycznym zapachem.
۞
Marcel nie podnosi nosa zza papierów. W skupieniu porządkuje akta w segregatorach, by nie musieć nic poprawiać i jak najszybciej skończyć pracę — najpóźniej za piętnaście ósma powinien wyjść. Trochę mu lepiej niż po przeczytaniu felernej wiadomości. Dorczyńscy obdarzyli chłopaka zaufaniem i postanowili powierzyć coś ważniejszego od ścierania kurzu czy zamiatania podłogi. Nie ma może okazji do wykazania się, ale wie, że nie od razu Kraków zbudowano i warto powoli posuwać się do przodu. Pozostaje mu tylko nadzieja — słabo się tląca, ale jednak nadzieja.
Marcela od papierów odciąga dopiero sygnał, który oznajmia, wyjątkowo nachalnie, o przybyciu klientów. Szatan żałuje, że nie zamknął drzwi na klucz. Mądry Polak po szkodzie. Zakład pogrzebowy otwierano dopiero o dziewiątej. Chłopak wstaje ślamazarnie, jakby szedł na skazanie. Czuje nieznośne mrowienie w nogach — za dużo spędził w jednej, i to felernej, pozycji.
Poprawia ciemne włosy i okulary, żeby nie wzięli go za jakiegoś chłystka. Którym jest. Usiłuje się wyprostować, lecz wie, że przez skoliozę oraz skłonności do garbienia się i tak będzie przypominać przekrzywionego stracha na wróble. Próbuje przypomnieć sobie wszystkie rady, którymi zarzucała go gorączkowo matka. Eeee. Utrzymywanie kontaktu wzrokowego? Wieżyczka z dłoni? Głowa w prawą stronę? Tak, tak, chyba... Stara się jednak nie popadać w paranoję — przy czym stara się stanowi kluczowe określenie. Szatan na stres jest mniej więcej tak odporny jak na kąsające komary. Unosi dumnie brodę, po czym zgarnia ze stołu jeden z segregatorów, żeby wyglądać na uczonego.
Kiedy dociera do niego, że minęło już sporo czasu, porzuca wykonywanie wszelakich poprawek. Do boju. Wychodzi z pomieszczenia dla pracowników, nieco nerwowo obwieszczając:
— Dzień dobry! Cóż za piękny dzień... na śmierć... Czym mogę służyć tego mroźnego, lecz niezwykle pięknego poranka?
Dopiero zwraca uwagę na swojego towarzysza. Oniemiały wpatruje się w młodego mężczyznę, który ma na sobie pasiastą, biało-czerwoną marynarkę i równie jarmarczny kapelusz. Twarz cyrkowca zdobi wymyślny, trochę dziwaczny makijaż — wybielona skóra kontrastuje z ustami w szkarłacie oraz okonturowanymi, przenikliwymi oczami. Włosy gościa są siwe i idealnie dopełniają wizerunek ekscentryka. Lol. Kolo od trumny pod pachą.
— Dobry. Czy to zakład pogrzebowy? Śnieg zakrył szyld — trajkocze przybyły. Jak na Marcela gust — irytująco radośnie.
— Och, tak — mruczy Szatan nieufnie, próbując jawnie nie lustrować wzrokiem potencjalnego klienta. Wie, że już dawno powinien popracować nad subtelnością. Nigdy nie ma okazji. — Ja tu tylko... — Tańczę z miotłą i wojuję z dostojnymi kaktusami? — Czym mogę więc służyć?
Cyrkowiec wygina usta w szatańskim uśmiechu... aż samego Szatana przechodzą dreszcze. Marcel nie jest przyzwyczajony do obcowania z radosnymi ekscentrykami — tym bardziej nie spodziewał się ich w zakładzie pogrzebowym. Jedna optymistyczna Hana na łebka wystarczy.
— Chciałbym zrobić bratu prezent. Ma niedługo urodziny — wyjaśnia klient.
— Ach, to tak... — wzdycha Marcel instynktownie. — Ta chwila już wybiła. Urodziny... czekaj, co?
Szatan ponownie wszczyna dokładne oględziny przybysza. Nie sili się wprawdzie na błyskotliwość, ale próbuje chociaż nie wyglądać jak mamka-starożytny myśliciel. Chłopak nie ma pamięci do twarzy, więc mija trochę czasu, nim dostaje olśnienia. Gdyby te włosy były mysie, a twarz, choć już niepomalowana, nadal chorobliwie blada... I gdyby zamiast jarmarcznej marynarki była znoszona, ciemna bluza...
— Dracula! — woła osiemnastolatek. — Na żarty ci się wzięło? To takie nawiązanie do tamtej gadki o cmentarzach, Łazarzach, posoce, pstroce?
— Co ty pieprzysz? — duka cyrkowiec, wyraźnie rozbawiony. Nie ma tym cienia złośliwości. — Jaki Dracula? Z horroru się urwałeś? To takie odniesienie do trumny, którą kupuję? Wampiry, grobowce?
— Taa, kasztanowce... Na Maryję z Józefem, świat się na mnie uwziął. To za te wszystkie marne opowiastki, niewykute pierwiastki, pominięte ćwiczenia i żałosne skomlenia... Och, mama rację miała, że mnie na krótkiej smyczy trzymała i donikąd nie puszczała — nawija Marcel jak nakręcony, ignorując ciekawskie spojrzenie ekscentrycznego towarzysza. I kto tu zasługuje na to miano?
— Więc niech pan... więc myśl nad czymś niekonwencjonalnym, ale jednocześnie prostym, koniecznie w ciemnych barwach i skromnie wyściełanym... Ja tylko odbiorę Koniczynę ze żłobka i wracam w podskokach. Z najlepszym doradcą! — deklaruje cyrkowiec.
Szatan znów nabiera ochoty, by wymigać się dzięki wymownym: ja tu tylko sprzątam i muszę zmykać, bo facetka z gegry przybije mnie do mapy. Jednak, mając przed oczami uśmiechnięte, dumne twarze rodziców, nie ma odwagi. Pamięta doskonale o wsparciu rodzicielki, która od zawsze wierzyła, że będą z niego ludzie. Trochę głupio, trochę ślepo, ale naprawdę w to wierzyła. Marcel czuje słodkie ukłucie w sercu.
— Ze żłobka? Koniczynę? Jest pan pewien, że to dobre imię... że kupowanie prezentu... w zakładzie pogrzebowym... w towarzystwie dziecka to dobry pomysł? I, jeszcze raz powtarzam, że będzie pan musiał trochę poczekać, bo ja zaraz wychodzę, a państ...
— Jakiego dziecka? Toż to dorosły osioł! Że tak powiem, staruch wręcz. W tym żłobku to go z przywiązania trzymają. W sumie ją, to oślica, starucha. Nic nie wskazuje na to, by Koniczyna miała wyzionąć ducha. Jeszcze zatańczy twista na naszych grobach!
Cyrkowiec wybiega z zakładu, machając kapeluszem na pożegnanie. Szatan podnosi tylko dłoń i lekko zgina palce. Powinien powiedzieć, że na teren sklepu żadne zwierzęta nie mają wstępu, ale jedynie stoi jak skamieniały, zastanawiając się, co wyprawia ze swoim życiem.
۞
Marcel uśmiecha się, widząc radosną
Hanę krążącą przed wejściem do szkoły i z niezwykłym zaangażowaniem rozdającą
ulotki. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Dziewczyna nieustannie naciąga rękawy już i tak przydługiego w każdym
sensie palta o odcieniu dojrzałych czereśni. Spod szarego beretu z przyszytą,
drobną różyczką wypływają rude loki. Uczennica uśmiecha się życzliwie, choć
marznie i co chwili kontroluje godzinę, nie chcąc spóźnić się na lekcje. Jest
niezwykle drobna, więc aż ściska się serce, widząc, jak garbi się pod ogromnym,
wypełnionym Bóg wie czym, podróżniczym plecakiem z niezliczoną ilością wlepek.
Szatan niespiesznie wchodzi
po schodach, dziwiąc się, że ktoś wreszcie wziął sprawy w swoje ręce i posypał
je piaskiem, by żaden uczeń nie skończył ze skręconym karkiem. Z pewnością
osiemnastolatek reprezentuje tych, którzy są do tego zdolni. Cholerna zima. Już niech chociaż będą te
ferie…
— Przekaż babci, koniecznie —
poleca Hana cichemu pierwszakowi w kolorowej czapce z pomponem, onieśmielając
go swoją otwartością. — To ważne.
Nieco zdezorientowany chłopak
kiwa głową, po czym wymija nastolatkę, dzielnie dzierżąc ulotkę w dłoni. Nawet przez chwilę na nią nie spogląda. Marcel
ma ochotę się zaśmiać, widząc, jak uczeń pierwszej klasy zaciska zęby i uparcie
wpatruje się przed siebie, żeby tylko się nie obejrzeć.
— King! — woła radośnie Hana,
zauważając przyjaciela. Macha mu nawet dłonią ochranianą przez puchatą, czarną
rękawiczkę. — Dzień dobry, słońce. Jedziesz dziś do babci Krysi? Do tej
Tarczówki? Nadal aktualne z tym Kołem Gospodyń Wiejskich? Super, że to
załatwisz, będziemy mieć większy zasięg. Ile chcesz sztuk?
— Hej — odpowiada Marcel,
wyciągając rękę. — Dziesięć... albo daj z dwanaście, na wszelki wypadek.
Dziewczyna podaje mu podaną
liczbę ulotek. Szatan rzuca na nie tylko okiem, po czym rejestruję liczne hasła
zachęcające do wykonywania mammografii i USG. Cała Hana. Gdy chłopak ściąga plecak, przypomina sobie
o kolejnej sprawie.
— Słuchaj, masz ładowarkę? —
pyta z nadzieją, wkładając ulotki do podręcznika od języka rosyjskiego. Chce mu się jęczeć, gdy widzi pełno cyrylicy i dziwnych obrazków. Jeszcze ta kartkówka z ruska... —
Pokręcona historia, w środku nocy byłem w sklepie i widziałem Żabczyńskiego, a
potem zepsuł mi się samochód, znów spotkałem takiego jednego chłopaka,
poszedłem do Posoki… Dłuższa historia, potem ci opowiem. Jeszcze nie mogłem spać, bo stary miał znów maraton filmów Hitchcocka. Cholerne odgłosy ptaków mnie dobiły. Jezu, tak głośno, tak głośno, on się serio robi głuchy.
— T a t a. Pożyczę ci, ale nie wiem, co ma
piernik do wiatraka… — pyta Hana, obsługując kolejnego uczniaka i zarzucając go
moralizującymi uwagami. — I mówiłam ci już kiedyś, że niedobrze traktujesz pana
Posokę, choć nie wierzysz w te wszystkie brednie, które rozpowiadają ci… aż
szkoda gadać. Kiedyś się zdenerwuję i zrobię ci taki wykład, że cały tydzień będziesz rymował, żyjąc w ciągłym strachu.
— Nie mówię stary obraźliwie, to w moim wykonaniu bardzo rozkoszne. Rymowany tydzień? Łał, nie, dzięki. Naprawdę wszystko
wytłumaczę. Tylko potem, jeszcze muszę zanieść kurtkę do szatni, dziś wtorek,
więc obsługuje Felerska, a u niej się tyle czeka na numerek, że głowa boli, a
że zaczynam od geografii… — trajkocze Marcel, przecierając zmarznięte dłonie.
Sam oczywiście zapomniał o rękawiczkach. Kto po tym wszystkim nie straciłby głowy? — W czternastce gniazdko jest też jakoś koło czwartej ławki przy oknie?
Na wysokości kostek? Nawet facetka z gegry z tym radarem i czujnikiem ruchu powinna nie zauważyć.
— P a n i K o s s a k. Tak, tak — potwierdza Hana,
z politowaniem spoglądając na towarzysza. — Wyciągnij sobie tę ładowarkę.
Standardowo, druga przegródka — tłumaczy, wskazując torbę, którą z ufnością
położyła na parapecie.
— Maleńka, jesteś wielka! —
wyznaje Marcel, rzucając się wręcz we wskazanym kierunku.
۞
— Twoich rodziców nie ma w domu? — pyta Hana,
przekraczając próg i rozpinając potężne palto. — Tata ot tak sobie
wyjeżdża, będąc na zwolnieniu? Kiedy mu się kończy?
Marcel pospiesza dziewczynę, chcąc jak najprędzej zamknąć
drzwi, by zimno nie dostawało się do środka. Para zdejmuje zimowe buty i
zostawia je w altance, po czym przechodzi dalej, kierując się do kuchni.
— No więc... Pojechali do budowlanego kupić jakieś płytki
do łazienki, bo stara twierdzi, że tamte są obrzydliwe, żabio-zielone i szybko
się brudzą, ple, ple, ple — wyjaśnia Szatan, odsuwając krzesło dla
przyjaciółki. Potem podchodzi do czajnika, chcąc wstawić wodę na herbatę. —
Zwolnienie ma jakoś do połowy lutego, więc nie będzie cały czas ślęczał w domu
przed telewizorem, choćby pewnie chciał. Chcesz herbaty?
— Nie, dzięki. A jest jeszcze ten kompot z rabarbaru? —
rzuca Hana z nadzieją, podnosząc się.
Podchodzi do lodówki i otwiera ją, jakby była u siebie.
Wkrótce na twarzy dziewczyny zakwita promienny uśmiech, gdy zauważa upragniony
słoik.
— Mogę? Ty i tak go nie lubisz. Och, Pratchett, nie wiesz,
co tracisz — wzdycha nastolatka.
— Pij, pij, prędzej się to ohydztwo skończy —
dopinguje Marcel, wzdrygając się.
— Taaa, lepiej całymi dniami opijać się tymi sztucznymi,
gazowanymi napojami, od których próchnieją zęby? — sarka urzeczona Hana,
wlewając kompot w pusty kubek. — To czekam na tę dłuższą opowieść. Ale tak
w miarę się, Harris, streszczaj, bo mam dłuższą pracę. Niestety na pierwsze
półrocze, więc nie dam rady przesunąć na po feriach. A te rysunki techniczne to aż mi się śnią po nocach. Kto by pomyślał, że akurat na rysowanie będę narzekać.
Szatan nie wie, co powiedzieć — świadom, że jego
przyjaciółka wylądowała w technikum drogowym nie z własnej woli. Jeny, może i mam porytych rodziców,
ale chociaż mogłem pójść do liceum, po którym zacznę głodowe studia.
— Już, minutka, tylko polecę po laptopa. Nie mogę ci nie
pokazać tego maila dla mnie-konkursowicza — zapowiada Marcel, po czym
rusza ku górze.
Próbuje się nie spieszyć — w końcu nie bez powodu
nazywają te schody wiktoriańskimi. To cud, że owe stopnie nie pochłonęły
jeszcze ani jednego istnienia. Nastolatek nieraz był blisko skręcenia sobie
karku przez ich kręte ułożenie i śliską powierzchnię. Kilka razy skończył
jednak, na szczęście, tylko potłuczony i, we wczesnym dzieciństwie,
histerycznie zapłakany.
Szatan, nim jeszcze dociera do pokoju, czuje, że coś jest
nie tak. Wydaje mu się, że słyszy czyjeś kroki. Jeszcze to? Chłopak przystaje, próbując nie
oddychać głośno. Wołać Hanę?
Nie, bez sensu... tylko gościa spłoszę. Nie nieruchomieje, ale
rozgląda się jeszcze za potencjalną drogą ucieczki. Jezu, bez sensu. Nie jestem facetką
z horrorów. Nie będę uciekał na strych, ale na dół, logiczne, co? Osiemnastolatek zgarnia z komody
wazon. Matka go uwielbia. Więc
i tak nie wyjdę z tego starcia żywy.
Marcel bierze głęboki wdech, po czym rusza dalej. Wykonuje
małe, ostrożne kroki. Och,
Jezuniu, dobrze, że nigdy nie pamiętam o laczkach. Nie narobię hałasu. Drewniane panele, o dziwo, nie
skrzypią. Pamięta, jak kiedyś zabrał się za ćwiczenia korekcyjne na korytarzu,
a podłoga dała niezły koncert. Tak,
mistrzu, myśl teraz o tym. Chłopak
kręci głową, przyspieszając. Waha się jeszcze przed przekroczeniem progu, ale
postanawia zaryzykować. Już po chwili wykrzywia twarz w zabawnym grymasie,
jęcząc:
— Cyrkowcu, sklepowcu... trumny tu pan nie kupi, tylko się
wygłupi!
Mężczyzna z rozbawieniem przygląda się nastolatkowi. Nadal
ma na sobie charakterystyczny makijaż. Nie zdjął też marynarki ani kapelusza,
które aż z daleka krzyczą o uwagę. Dzięki
Bogu, żadnego osła.
— Ja tu nie po to, kolego — zapewnia cyrkowiec.
Wpatruje się w ścianę przy łóżku Marcela, którą zakrywają poprzylepiane blisko
siebie, wyrwane strony niedługiej książki. — Doktor Jekyll i pan Hyde... No nieźle, masz wyczucie. Musisz
naprawdę lubić to powieścidełko, co? Mówi się, że nie można być psychologiem i
tego nie znać. Nic do tego tworka nie mam, ale jakoś mnie nie ujęło. Myślałem,
że zostanę trafiony przez pewne swoje doświadczenia, a tu... nic.
— To po prostu włamanie, wszelkich zasad zaniedbanie...
Ja... ja będę krzyczeć! — ostrzega zdezorientowany Szatan. Bladą dłoń
nerwowo zaciska na wazonie, który ledwo trzyma jedną ręką. — Na dole czeka
drugi Pudzianowski. Nie chce pan z nim zadzierać!
— Taaa, ta ognista mała wygląda groźnie — ciągnie
mężczyzna, patrząc na towarzysza z politowaniem. — Ale ja chcę tylko ci
pomóc.
— Żadnych rąbniętych sekt! Co to, to nie! Nie jestem
głupi! — broni się Marcel, energicznie wymachując wazonem. — W każdym
bądź razie... w każdym razie, bądź co bądź... no, nie aż tak głupi! Won, bo
matka pana ukatrupi. Znaczy, matka kocha Boga jak mnie, ale nad
miłosierdziem musi popracować. Tatko też potrafi piekło zgotować. Nakręcić taki
remake Psychozy. Nie, że chciałbym... albo on, albo
matka, albo ktokolwiek, pana pod prysznicem z czekoladą imitującą krew...
— Uwielbiam cię, dzieciaku — wyznaje cyrkowiec. —
Ten, co go nazywasz Draculą czy coś, mówił ci już coś?
— Ha! A jednak go znasz... ale z ciebie łgarz! — wykrzykuje
Szatan z ponurą satysfakcją. Cała sytuacja zaczyna mu się dziwnie podobać. Do
tego stopnia, że ma nadzieję, iż zaniepokojona Hana ich nie odwiedzi. —
Wiedziałem. Jesteście braćmi, prawda? Macie zbyt podobne mordki...
— Słuchaj, spotkamy się kiedyś na piwo i pogadamy. Teraz
przystopuj — prosi mężczyzna, składając teatralnie ręce niczym do
modlitwy. Unosi pomalowane brwi, uśmiechając się diabelsko. — Dziś. O
północy. Na miejscowym cmentarzu. Pasuje? Pasuje, pasuje.
— Podwijam kiecę i lecę! Aż się kurzy...
Marcel przekłada wazon z ręki do ręki. Czeka na odpowiedź
cyrkowca. Korzystając z okazji, rozgląda się po pomieszczeniu, próbując
wydedukować, jak nieznajomy-znajomy wdarł się do środka. Okno zamknięte.
Wszystkie przedmioty i kwiatki na parapecie w idealnym, matczynym
porządku.
— Jeśli — zaczyna włamywacz — czujesz, że coś
jest nie tak, to się zjawisz. Jeśli czujesz, że ludzie, którzy cię otaczają, to
tylko szkielety, papierowe marionetki... że to nie jest prawdziwe, bo życie nie
opiera się tylko na schematach. Przyjdziesz, jeśli masz wrażenie, że
trafiłeś w sam środek społecznej satyry, ale podczas pewnego spaceru i nocnej
wizyty w sklepie spotkałeś ludzi, którzy obrócili twoją pełną klisz egzystencję
do góry nogami. No i pewnie czujesz, że gadam jak narzucający się półgłówek, który przesadził z określeniami, więc daj znać.
KONIEC CZ. I
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszelaki odzew, zwłaszcza urocze i niezrozumiałe słowotoki. Z przyjemnością się odwdzięczam.