Z TRUMNĄ POD PACHĄ I KLAUNEM W SERCU
۞
Marcel Szatan lawiruje z miotłą pomiędzy półkami, zręcznie
omijając potencjalne przeszkody zagrażające życiu lub zdrowiu. Jedną z nich
jest postawiona na środku rzędu, potężna donica z kaktusem. Zranił się przez to
włochate, opancerzone cholerstwo z tuzin razy. Jednak właściciele zakładu
pogrzebowego wciąż upierają się, by roślina została w owym miejscu, gdyż tylko
w nim — na tle regałów rodem ze starego antykwariatu — prezentuje się
należycie godnie i dostojnie. Marcel nie widzi w kaktusie nic dostojnego —
głęboko wątpi też, aby jakakolwiek jednostka udawała się do zakładu
pogrzebowego w celu podziwiania cudów botaniki — ale co on, nieopierzony
sprzątacz, może wiedzieć?
Chłopak niespokojnie zerka na zegarek, upychając pod szafki
drobne, nieważne przedmioty. Chowa tak wszystko, co tylko się da, spiesząc się
coraz bardziej. Musi wyrobić się w godzinę albo rodzicielka ukrzyżuje go głową
w dół. Wolałby tego uniknąć. Szatan obiecuje sobie, półserio, że nazajutrz wszystko idealnie poukłada
na szafkach — kolorami, alfabetycznie, według rozmiarów i wartości. Jak
się państwu Dorczyńskim tylko zamarzy.
Marcel wzdycha przeciągle i w mało widocznym miejscu opiera
miotłę o ścianę. Ociera mokre czoło i poprawia okulary, które słabo trzymają
się na małym nosie. Wie, że układanie włosów nie ma sensu, bo jeszcze dolałby
oliwy do ognia.
Rozgląda się pokrótce dookoła, zastanawiając, czy aby nie
zapomniał o czymś istotnym. Nie duma głęboko — w rodzinie funkcję starożytnego
myśliciela z pewnością pełni Alina — lękając się, że wtedy przypomniałby
sobie o horrendalnie ważnym zadaniu, które należy do jego obowiązków.
Uspokaja symbolicznie wyrzuty sumienia i z nikłą satysfakcją sięga po klucze.
Kiedy już trzyma je pewnie w dłoni, wkłada zimową kurtkę,
po czym zapina niedbale. Wie, że ogarnie się dopiero przed domem, by uniknąć
wykładu matki. Gdyby kobieta miała rację, już dawno wylądowałby w szpitalu z
zapaleniem płuc albo czymś jeszcze gorszym, a był zdrowszy od wszystkich ryb w
Wełnie.
Chłopak zamyka zakład i chowa klucze pod wycieraczką, jak
zawsze każą mu Dorczyńscy. Kilka dni temu zdobył się na odwagę i zapytał ich,
dlaczego nie wybiorą bardziej bezpiecznego miejsca. Małżeństwo roześmiało się
wtedy serdecznie, a pan Adam, klepiąc Marcela po plecach, spytał rzeczowo, po
cholerę okradać zakład pogrzebowy. Osiemnastolatek ma swoje zdanie na ten temat —
uważa ceny niektórych trumien za całkiem wysokie i podejrzewa, że znalazłby się
desperat, który zaryzykowałby niejedno dla wiązanki kalii.
Szatan niechętnie decyduje się na niechowanie rąk do
kieszeni. Przez lodowatą ślizgawkę, którą tworzy pokryty lodem chodnik, woli mieć się
czym podeprzeć. Tak na wszelki wypadek. Błyskawiczna reakcja może go uchronić
przed kolejną efektowną wywrotką w tym sezonie.
Chłopak kroczy ulicami Gniezna, zamyślony i nieobecny.
Stara się nie tracić kontaktu z rzeczywistością, ale wychodzi jak zwykle. Czuje
się staro, musi przyznać. Nie cieszą go już obfite opady śniegu w ostatnim
tygodniu przed feriami zimowymi. Marcel ma ich wręcz dość.
Postanawia skierować myśli na inne, bezpieczniejsze tory.
Wyobraźnia podsuwa mu same malowniczo położone trasy, gdy zastanawia się nad
konkursem.
Do uroczystego rozdania zostało już tylko kilka godzin.
Marcel od tygodnia myślał jedynie o tym, czy jego opowiadanie okazało się
wystarczająco dobre. Obgryzał wtedy żarliwie paznokcie i skórę w ich pobliżu —
tak mocno, że matka zagroziła kupnem gorzkiego lakieru do paznokci dla dzieci o
podobnych nawykach. Wspomniała także coś o wyjątkowo skutecznym hipnotyzerze. Szatan nie liczy na wiele. Wystarczy mu, by ten twór nie
zaginął bez śladu wśród krewniaków. To właśnie szablonowości boi się
najbardziej.
Z trudem utrzymując równowagę, zatrzymuje się gwałtownie,
nim wpada na mężczyznę w pasiastej, biało-czerwonej marynarce. Twarzą Marcel niemal
uderza w trumnę, tuż przed wtargnięciem nosiciela na sam środek ruchliwego
skrzyżowania. O mały włos... Czekaj, czekaj, w co?
Przez drogę maszeruje dumnie cyrkowiec z trumną pod pachą.
Trzyma ją swobodnie jak lekką, papierową konstrukcję. Samochody przejeżdżają przez
spacerowicza, jakby był duchem. Nikt inny nie zwraca nawet najmniejszej uwagi
na ten dziwny widok.
Szatan wykonuje znak krzyża, wbijając wzrok w jarmarczny,
biało-czerwony kapelusz w paski i pomalowaną twarz jego właściciela. Żadnych skojarzeń, odpowiedzi. Pustka. Zdezorientowany Marcel
przeciera oczy, biorąc surrealistyczny widok za przewidzenie.
Gdy unosi powieki, nie widzi nic, co wskazywałoby na to, że
cyrkowiec był czymś więcej niż halucynacją.
— Wariujesz, stary, po prostu wariujesz.
۞
— Ale...
— Żadnego ale, mój chłopcze — przerywa
synowi Alina, próbując przeszyć go najbardziej morderczym z morderczych
spojrzeń. W tej chwili przypomina nastolatkowi Skazę obserwującego sielankę brata.
Marcel ma ochotę tupnąć nogą niczym obrażony dzieciak. Jest
zły i rozczarowany jak mało kiedy. Chce skomleć przeraźliwie i paść na kolana u
stóp matki. Przeżyłby nawet upokorzenie, gdyby przez taki gest mógł cokolwiek
zdziałać. I trochę szkoda mu nowych dżinsów.
— Ale, mamo, jestem już dorosły i mam prawo decydować o
tym, jak spędzę wieczór — protestuje chłopak, krzyżując ręce na piersiach. — Nie dość, że jest rozdanie, to mam lekcje. Powinienem właśnie wkuwać matmę! Ale mnie to już chyba nic nie pomoże... ale bym spróbował, to ważne, co? No i trochę bym bym poruszał rękami i nogami, udając, że ćwiczę?
Doskonale zdaje sobie sprawę, że wysławia się infantylnie i
w pewnym stopniu zaciska pętlę na własnej szyi, ale tonący brzytwy się chwyta.
— Nie zasłaniaj się nauką. I znam twój plan na pamięć, jutro nawet nie masz matematyki. Ha! i co teraz? Dopóki mieszkasz pod moim dachem i jesz... —
Osiemnastolatek daje rodzicielce znać, że może podarować sobie wiązankę, bo umiałby ją wyrecytować, gdyby został brutalnie wyrwany ze snu o trzeciej w
nocy. — Nadal chcesz, byśmy się z ojcem dołożyli do tego twojego kursu
twórczego pisania? To nie marudź, tylko wskakuj w odświętne ciuszki. Albo nie,
przebierzesz się później. Teraz pomożesz mi z zapiekanką.
— Właśnie... a ojciec gdzie? — zagaja Marcel.
— Ogląda tych... Dwunastu nadąsanych ludzi —
odpowiada Alina, przewracając oczami. — I z pewnością się za tobą nie
wstawi.
— Gniewnych, mamo! — jęczy chłopak, uparcie broniąc
klasyki. — I wyprasujesz mi tę koszulę?
— Dała Bozia rączki? — odbija piłeczkę kobieta.
— Ale ty, mamo, z pewnością zrobisz do lepiej, a nie chcesz, bym wyglądał jak byle szuwarek.
— No zobaczymy, bierz się do roboty — zbywa go z
politowaniem, po czym, kołysząc biodrami, rusza w stronę kuchni.
Marcel wzdycha — oficjalny koniec sensownych
argumentów. Woli nie zadzierać z rodzicami, gdy pilnie potrzebuje pieniędzy, a
w zakładzie zarabia marne grosze. Od czegoś trzeba zacząć. Nawet nieopierzony pisarz i sprzątać opuszcza kiedyś gniazdo. Nawet gdy nie przestaje wątpić w swoje umiejętności. Musi więc uczestniczyć w uroczystej kolacji z
prezesem Wiatrowskim, szefem ojca. Wieszcz z niego żaden, acz przewiduje wręcz książkową
katastrofę.
Jęknąwszy teatralnie, wyjmuje z kieszeni komórkę. Patrzy na
nią zdegustowany. Przydałaby mu się nowa, bo ta cegła długo nie pociągnie i
wstyd się z nią gdziekolwiek pokazywać.
Szesnastolatek wybiera numer Joasi — znajomej
pisarki-amatorki, która również bierze udział w konkursie. Pierwszy raz raduje
go ten fakt, gdyż wcześniej odbierał dziewczynę jedynie jako poważną
konkurencję.
Przełącza się na kulturalnego młodzieńca z nienagannymi
manierami i szczerzy dla lepszego wczucia w rolę.
— Witaj, piękna. Nie będzie mnie na rozdaniu, więc miałbym
prośbę...
۞
Marcel słucha ze znudzeniem toczącej się
rozmowy. Siedzi z cierpiętniczą miną jak na skazaniu i próbuje stłamsić chęć
ziewnięcia. Przypadło mu najgorsze z miejsc — krzesło, którego oparcie
było niestabilne i skrzypiało niemal od nowości. Szatan dzielnie znosi ból w
karku. Włącza komórkę, by sprawdzić godzinę, a potem nie może się nie uśmiechnąć, widząc wiadomość od Hany: Mój stary człowieku, bądź jak Hemingway. On też był idiotą, ale piekielnie utalentowanym idiotą, więc ludzkość mu wybaczyła. PS Tak, koniecznie daj znać, gdy się czegoś dowiesz. PS 2 Nie zapędzaj się. Jak zaczniesz polować, to cię wyklnę.
Chłopak bierze kolejny łyk białego wina, by zabić smak
spalonej zapiekanki. Najchętniej upiłby się, ale następnego ranka musi iść do
szkoły. Widzi po niewyraźnych minach zgromadzonych, że i oni zauważyli, iż
potrawa za długo przebywała w piekarniku. Nie może się nawet dobrze najeść.
Uwagę skupia na odkładaniu pieczarek — szczerze nie znosi grzybów.
Prezes Wiatrowski używa mocnych, mdłych perfum, od których
Marcelowi kręci się w głowie. Mimo że siedzą daleko od siebie, nozdrza Szatana
nieustannie drażni ten zapach. Nastolatek marzy o otwarciu okna, ale wie, że
nie zostałoby to dobrze odebrane przez gospodynię. Jego rodzicielka spryskała
cytrusowym pachnidłem cały dom, by nadać rzekomo magicznej atmosfery.
Nastolatek stara się więc oddychać przez usta, modląc o
przyzwyczajenie receptorów węchowych, by zaczęły ignorować perfumy. Marcel od
dziecka jest wyjątkowo wrażliwy na zapachy. Odrywa się od nieprzyjemnych doznań, czując wibracje telefonu. Dyskretnie sprawdza, kto tym razem. Znów Hana: Pamiętaj. Nie ma dobrego Jekylla i złego Hyde'a.
— Naprawdę przepyszne, pani Alino — chwali Wiatrowski,
a kobieta z udawaną skromnością wzrusza ramionami, chichocząc jak damy w
starych filmach. Jej syn z politowaniem rejestruje podejrzanie duży dekolt i
staranniej niż zwykle ułożone, ciemne włosy.
Jednak nie przewraca nawet oczami, bo myślami jest zupełnie
gdzie indziej. Obserwuje komórkę, którą położył sobie na kolanach. Joasia
obiecała, że powiadomi go esemesem o wynikach, gdy tylko je usłyszy. Ma
nadzieję, że dziewczyna okaże się słowna. Natomiast Hana wysyła chłopakowi kolejną wiadomość: Jest Jekyll i Hyde. Szatan głupkowato szczerzy się do telefonu. Nie dobry Jekyll. Nie zły Hade. Tylko Jekyll i Hyde.
— Może opowiesz panu Dariuszowi o swojej pracy? —
proponuje rozentuzjazmowana Alina, patrząc sugestywnie w stronę swojego dziecka.
Gdy dołącza do niej Andrzej, Marcel spogląda wymownie w
sufit. I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Tylko tego mu brakuje. Jak gwoździa do
trumny. Za jakie grzechy? Z gwoździami do trumny mam wystarczająco do czynienia na co dzień...
— To nic wielkiego — odpowiada wymijająco, siląc się
na profesjonalny ton. — Trochę dorabiam, to studiów już bliżej niż dalej.
To dobra okazja, by nauczyć się odpowiedzialności i pokory. Lekcja dorosłości i
dojrzałości, która zawsze się przyda.
Chłopak znów pije wino, by ukryć błąkający się przy jego
ustach szatański uśmieszek. Ma nadzieję, że nie przecholuje. Zabrzmiało
całkiem nieźle. Brawo, chłopie.
— Mówiłam, że artysta — pieje Alina z dumą. Czyli jednak żałośnie — podsumowuje osiemnastolatek.
— To podobno zakład pogrzebowy. Zapewne interesujące
miejsce dla młodego pisarza. Czym dokładniej się zajmujesz? — pyta prezes
dla podtrzymania rozmowy. Niewykluczone także, że chce przypodobać się
gospodyni, niewątpliwie urzeczony krągłościami, które eksponuje wieczorna
kreacja.
Marcel współczuje mu z całego serca. Prawie tak bardzo jak
sobie.
— Dba o stan psychiczny żałobników — oznajmia z powagą
Alina, nim jej syn ma okazję chociażby otworzyć usta.
Bo ktoś mógłby się jeszcze bardziej załamać na widok bajzlu
w zakładzie. Chłopak ukradkiem posyła
matce pełne niedowierzania, zagubione spojrzenie. Jest jednak nie tyle
zaniepokojony, co zaciekawiony rozwojem sytuacji. Może coś uratuje jeszcze tę
wyjątkowo nudną kolację? Po kimś musiał przecież odziedziczyć skłonności do
bajkopisarstwa.
— Nie wiedziałem, że Dorczyńscy działają na taką skalę —
oświadcza zdziwiony prezes. — Kupowałem u nich trumnę dla szwagra... taką
tradycyjną, dębową i praktycznie bez zdobień... Mama też by taką chciała,
uprzedziła mnie. To musi być duże przedsięwzięcie, prawda?
— Och, naturalnie — przytakuje Alina, szturchając
małżonka, by dodał coś od siebie. Andrzej jednak wpycha sobie do ust dużą
zlepkę sera i pieczarek, chcąc usprawiedliwić swoje milczenie. — Trumny,
nagrobki, sekcje zwłok, kwiaty, znicze, psychologowie...
Marcel pragnie zapaść się pod ziemię i mentalnie uderza
głową w stół. Spodziewa się kolejnych rewelacji typu: nasz syn ma nawet
licencję grabarza i marzy mu się bycie koronerem. Po przejściu na emeryturę
weźmie się za pisanie thrillerów medycznych. Z pewnością będzie męską wersją Tess Gerritsen.
۞
Marcel Szatan, czując wibrujący w kieszeni
telefon, najpierw zamiera na kilka sekund, a potem podrywa się jak oparzony.
Szybko dopada do ręcznika, którym niedbale wyciera ręce. Właśnie pomaga
rodzicielce zmywać naczynia po felernej kolacji, jednak nic jej nie wyjaśnia,
tylko wybiega z pomieszczenia, podskakując niczym Czerwony Kapturek. Drżącymi
dłońmi wyjmuje komórkę i wykonuje krótki, triumfalny taniec, widząc nazwę
kontaktu na wyświetlaczu — dzwoni Joasia.
Chłopak wpada do swojego pokoju, zamyka za sobą drzwi, po
czym wreszcie odbiera. Próbuje głośno nie dyszeć i panować nad emocjami, ale nie przejmuje się tym jakoś szczególnie.
— I co? — sapie, omijając powitanie i inne
niepotrzebne dodatki.
— Również miło cię widzieć, mój drogi Marcelu — sarka
dziewczyna. — Wejdź na stronę rejonu... tę... no na pewno wiesz, o którą
mi chodzi.
— Czytałaś poradnik Jak utrzymać idiotę w
niepewności? Odbierasz tę nutę bajeczności. Czyli to prawda... Rudzi
nie mają duszy, ciebie nic nie wzruszy — jęczy Szatan, niemal rzucając się
na laptopa.
Otwiera go trzęsącymi się dłońmi i, nie przestając się
trząść z rozemocjonowania, włącza. Nerwowo stuka w klawisze, czekając. Jego
wzrok dłużej zatrzymuje się na miejscu A, które w zeszłe wakacje
wciągnął odkurzaczem. Gdy objawia mu się tapeta ekranu głównego —
przedstawiająca bitwę dwóch surykatek w pobliskim mini-zoo — piszczy jak
mała dziewczynka. Klika w odpowiednią ikonkę z osiem razy. Szatan utożsamia się z powolnym komputerem — refleksu to z pewnością po matce nie odziedziczył, już prędzej po ojcu — zapalonym szachiście.
— Aśka, żartujesz sobie? Wylądujesz w grobie! Wiedziałaś,
że nie będę miał połączenia z internetem? Hm, kontakty z szatanem? Tym starszym
i brzydszym, nie ze mną. Przecież ty nie masz duszy, nici z podpisania
cyrografu — wzdycha Marcel, odświeżając i odświeżając stronę, która jak na
złość nie chce się załadować.
— Moje włosy są farbowane, z natury jestem
blondynką... Kolejny stereotyp. Dobra, odpuszczę ci i nie będziesz musiał latać
przy bramie Górnego, by złapać Wi-Fi. Masz wyróżnienie w swojej kategorii. Coś
ci tam mają na pocztę wysłać. Kończę, bo idę z chłopakiem na kolację. Trzymaj
się, do następnego starcia. I koniecznie pozdrów ode mnie Hanę! — duka
Joasia na jednym tchu, po czym rozłącza się, nim rozmówca dziewczyny odpowiada.
Szatan bierze kilka głębokich wdechów,
gdyż informacja wyjątkowo ślamazarnie dociera do jego mózgu. Kiedy już pojmuje
znaczenie słów znajomej, w towarzystwie dzikich pląsów truchta do kuchni,
krzycząc przeciągle: mamooooo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszelaki odzew, zwłaszcza urocze i niezrozumiałe słowotoki. Z przyjemnością się odwdzięczam.