czwartek, 26 stycznia 2017

1

CZ. I. ILE MINUT W GODZINIE


Z TRUMNĄ POD PACHĄ I KLAUNEM W SERCU

۞
Marcel Szatan lawiruje z miotłą pomiędzy półkami, zręcznie omijając potencjalne przeszkody zagrażające życiu lub zdrowiu. Jedną z nich jest postawiona na środku rzędu, potężna donica z kaktusem. Zranił się przez to włochate, opancerzone cholerstwo z tuzin razy. Jednak właściciele zakładu pogrzebowego wciąż upierają się, by roślina została w owym miejscu, gdyż tylko w nim — na tle regałów rodem ze starego antykwariatu — prezentuje się należycie godnie i dostojnie. Marcel nie widzi w kaktusie nic dostojnego — głęboko wątpi też, aby jakakolwiek jednostka udawała się do zakładu pogrzebowego w celu podziwiania cudów botaniki — ale co on, nieopierzony sprzątacz, może wiedzieć?
Chłopak niespokojnie zerka na zegarek, upychając pod szafki drobne, nieważne przedmioty. Chowa tak wszystko, co tylko się da, spiesząc się coraz bardziej. Musi wyrobić się w godzinę albo rodzicielka ukrzyżuje go głową w dół. Wolałby tego uniknąć. Szatan obiecuje sobie, półserio, że nazajutrz wszystko idealnie poukłada na szafkach — kolorami, alfabetycznie, według rozmiarów i wartości. Jak się państwu Dorczyńskim tylko zamarzy.
Marcel wzdycha przeciągle i w mało widocznym miejscu opiera miotłę o ścianę. Ociera mokre czoło i poprawia okulary, które słabo trzymają się na małym nosie. Wie, że układanie włosów nie ma sensu, bo jeszcze dolałby oliwy do ognia.
Rozgląda się pokrótce dookoła, zastanawiając, czy aby nie zapomniał o czymś istotnym. Nie duma głęboko — w rodzinie funkcję starożytnego myśliciela z pewnością pełni Alina — lękając się, że wtedy przypomniałby sobie o horrendalnie ważnym zadaniu, które należy do jego obowiązków. Uspokaja symbolicznie wyrzuty sumienia i z nikłą satysfakcją sięga po klucze.
Kiedy już trzyma je pewnie w dłoni, wkłada zimową kurtkę, po czym zapina niedbale. Wie, że ogarnie się dopiero przed domem, by uniknąć wykładu matki. Gdyby kobieta miała rację, już dawno wylądowałby w szpitalu z zapaleniem płuc albo czymś jeszcze gorszym, a był zdrowszy od wszystkich ryb w Wełnie.
Chłopak zamyka zakład i chowa klucze pod wycieraczką, jak zawsze każą mu Dorczyńscy. Kilka dni temu zdobył się na odwagę i zapytał ich, dlaczego nie wybiorą bardziej bezpiecznego miejsca. Małżeństwo roześmiało się wtedy serdecznie, a pan Adam, klepiąc Marcela po plecach, spytał rzeczowo, po cholerę okradać zakład pogrzebowy. Osiemnastolatek ma swoje zdanie na ten temat — uważa ceny niektórych trumien za całkiem wysokie i podejrzewa, że znalazłby się desperat, który zaryzykowałby niejedno dla wiązanki kalii. 
Szatan niechętnie decyduje się na niechowanie rąk do kieszeni. Przez lodowatą ślizgawkę, którą tworzy pokryty lodem chodnik, woli mieć się czym podeprzeć. Tak na wszelki wypadek. Błyskawiczna reakcja może go uchronić przed kolejną efektowną wywrotką w tym sezonie. 
Chłopak kroczy ulicami Gniezna, zamyślony i nieobecny. Stara się nie tracić kontaktu z rzeczywistością, ale wychodzi jak zwykle. Czuje się staro, musi przyznać. Nie cieszą go już obfite opady śniegu w ostatnim tygodniu przed feriami zimowymi. Marcel ma ich wręcz dość. 
Postanawia skierować myśli na inne, bezpieczniejsze tory. Wyobraźnia podsuwa mu same malowniczo położone trasy, gdy zastanawia się nad konkursem.
Do uroczystego rozdania zostało już tylko kilka godzin. Marcel od tygodnia myślał jedynie o tym, czy jego opowiadanie okazało się wystarczająco dobre. Obgryzał wtedy żarliwie paznokcie i skórę w ich pobliżu — tak mocno, że matka zagroziła kupnem gorzkiego lakieru do paznokci dla dzieci o podobnych nawykach. Wspomniała także coś o wyjątkowo skutecznym hipnotyzerze. Szatan nie liczy na wiele. Wystarczy mu, by ten twór nie zaginął bez śladu wśród krewniaków. To właśnie szablonowości boi się najbardziej.
Z trudem utrzymując równowagę, zatrzymuje się gwałtownie, nim wpada na mężczyznę w pasiastej, biało-czerwonej marynarce. Twarzą Marcel niemal uderza w trumnę, tuż przed wtargnięciem nosiciela na sam środek ruchliwego skrzyżowania. O mały włos... Czekaj, czekaj, w co?
Przez drogę maszeruje dumnie cyrkowiec z trumną pod pachą. Trzyma ją swobodnie jak lekką, papierową konstrukcję. Samochody przejeżdżają przez spacerowicza, jakby był duchem. Nikt inny nie zwraca nawet najmniejszej uwagi na ten dziwny widok.
Szatan wykonuje znak krzyża, wbijając wzrok w jarmarczny, biało-czerwony kapelusz w paski i pomalowaną twarz jego właściciela. Żadnych skojarzeń, odpowiedzi. Pustka. Zdezorientowany Marcel przeciera oczy, biorąc surrealistyczny widok za przewidzenie.
Gdy unosi powieki, nie widzi nic, co wskazywałoby na to, że cyrkowiec był czymś więcej niż halucynacją.
— Wariujesz, stary, po prostu wariujesz.

۞
— Ale...
— Żadnego ale, mój chłopcze — przerywa synowi Alina, próbując przeszyć go najbardziej morderczym z morderczych spojrzeń. W tej chwili przypomina nastolatkowi Skazę obserwującego sielankę brata.
Marcel ma ochotę tupnąć nogą niczym obrażony dzieciak. Jest zły i rozczarowany jak mało kiedy. Chce skomleć przeraźliwie i paść na kolana u stóp matki. Przeżyłby nawet upokorzenie, gdyby przez taki gest mógł cokolwiek zdziałać. I trochę szkoda mu nowych dżinsów.
— Ale, mamo, jestem już dorosły i mam prawo decydować o tym, jak spędzę wieczór — protestuje chłopak, krzyżując ręce na piersiach. — Nie dość, że jest rozdanie, to mam lekcje. Powinienem właśnie wkuwać matmę! Ale mnie to już chyba nic nie pomoże... ale bym spróbował, to ważne, co? No i trochę bym bym poruszał rękami i nogami, udając, że ćwiczę?
Doskonale zdaje sobie sprawę, że wysławia się infantylnie i w pewnym stopniu zaciska pętlę na własnej szyi, ale tonący brzytwy się chwyta.
— Nie zasłaniaj się nauką. I znam twój plan na pamięć, jutro nawet nie masz matematyki. Ha! i co teraz? Dopóki mieszkasz pod moim dachem i jesz... — Osiemnastolatek daje rodzicielce znać, że może podarować sobie wiązankę, bo umiałby ją wyrecytować, gdyby został brutalnie wyrwany ze snu o trzeciej w nocy. — Nadal chcesz, byśmy się z ojcem dołożyli do tego twojego kursu twórczego pisania? To nie marudź, tylko wskakuj w odświętne ciuszki. Albo nie, przebierzesz się później. Teraz pomożesz mi z zapiekanką. 
— Właśnie... a ojciec gdzie? — zagaja Marcel.
— Ogląda tych... Dwunastu nadąsanych ludzi — odpowiada Alina, przewracając oczami. — I z pewnością się za tobą nie wstawi. 
— Gniewnych, mamo! — jęczy chłopak, uparcie broniąc klasyki. — I wyprasujesz mi tę koszulę? 
— Dała Bozia rączki? — odbija piłeczkę kobieta.
— Ale ty, mamo, z pewnością zrobisz do lepiej, a nie chcesz, bym wyglądał jak byle szuwarek.
— No zobaczymy, bierz się do roboty — zbywa go z politowaniem, po czym, kołysząc biodrami, rusza w stronę kuchni.
Marcel wzdycha — oficjalny koniec sensownych argumentów. Woli nie zadzierać z rodzicami, gdy pilnie potrzebuje pieniędzy, a w zakładzie zarabia marne grosze. Od czegoś trzeba zacząć. Nawet nieopierzony pisarz i sprzątać opuszcza kiedyś gniazdo. Nawet gdy nie przestaje wątpić w swoje umiejętności. Musi więc uczestniczyć w uroczystej kolacji z prezesem Wiatrowskim, szefem ojca. Wieszcz z niego żaden, acz przewiduje wręcz książkową katastrofę.
Jęknąwszy teatralnie, wyjmuje z kieszeni komórkę. Patrzy na nią zdegustowany. Przydałaby mu się nowa, bo ta cegła długo nie pociągnie i wstyd się z nią gdziekolwiek pokazywać.
Szesnastolatek wybiera numer Joasi — znajomej pisarki-amatorki, która również bierze udział w konkursie. Pierwszy raz raduje go ten fakt, gdyż wcześniej odbierał dziewczynę jedynie jako poważną konkurencję. 
Przełącza się na kulturalnego młodzieńca z nienagannymi manierami i szczerzy dla lepszego wczucia w rolę.
— Witaj, piękna. Nie będzie mnie na rozdaniu, więc miałbym prośbę...

۞
Marcel słucha ze znudzeniem toczącej się rozmowy. Siedzi z cierpiętniczą miną jak na skazaniu i próbuje stłamsić chęć ziewnięcia. Przypadło mu najgorsze z miejsc — krzesło, którego oparcie było niestabilne i skrzypiało niemal od nowości. Szatan dzielnie znosi ból w karku. Włącza komórkę, by sprawdzić godzinę,  a potem nie może się nie uśmiechnąć, widząc wiadomość od Hany: Mój stary człowieku, bądź jak Hemingway. On też był idiotą, ale piekielnie utalentowanym idiotą, więc ludzkość mu wybaczyła. PS Tak, koniecznie daj znać, gdy się czegoś dowiesz. PS 2 Nie zapędzaj się. Jak zaczniesz polować, to cię wyklnę. 
Chłopak bierze kolejny łyk białego wina, by zabić smak spalonej zapiekanki. Najchętniej upiłby się, ale następnego ranka musi iść do szkoły. Widzi po niewyraźnych minach zgromadzonych, że i oni zauważyli, iż potrawa za długo przebywała w piekarniku. Nie może się nawet dobrze najeść. Uwagę skupia na odkładaniu pieczarek — szczerze nie znosi grzybów. 
Prezes Wiatrowski używa mocnych, mdłych perfum, od których Marcelowi kręci się w głowie. Mimo że siedzą daleko od siebie, nozdrza Szatana nieustannie drażni ten zapach. Nastolatek marzy o otwarciu okna, ale wie, że nie zostałoby to dobrze odebrane przez gospodynię. Jego rodzicielka spryskała cytrusowym pachnidłem cały dom, by nadać rzekomo magicznej atmosfery.
Nastolatek stara się więc oddychać przez usta, modląc o przyzwyczajenie receptorów węchowych, by zaczęły ignorować perfumy. Marcel od dziecka jest wyjątkowo wrażliwy na zapachy. Odrywa się od nieprzyjemnych doznań, czując wibracje telefonu. Dyskretnie sprawdza, kto tym razem. Znów Hana: Pamiętaj. Nie ma dobrego Jekylla i złego Hyde'a. 
— Naprawdę przepyszne, pani Alino — chwali Wiatrowski, a kobieta z udawaną skromnością wzrusza ramionami, chichocząc jak damy w starych filmach. Jej syn z politowaniem rejestruje podejrzanie duży dekolt i staranniej niż zwykle ułożone, ciemne włosy.
Jednak nie przewraca nawet oczami, bo myślami jest zupełnie gdzie indziej. Obserwuje komórkę, którą położył sobie na kolanach. Joasia obiecała, że powiadomi go esemesem o wynikach, gdy tylko je usłyszy. Ma nadzieję, że dziewczyna okaże się słowna. Natomiast Hana wysyła chłopakowi kolejną wiadomość: Jest Jekyll i Hyde. Szatan głupkowato szczerzy się do telefonu. Nie dobry Jekyll. Nie zły Hade. Tylko Jekyll i Hyde. 
— Może opowiesz panu Dariuszowi o swojej pracy? — proponuje rozentuzjazmowana Alina, patrząc sugestywnie w stronę swojego dziecka.
Gdy dołącza do niej Andrzej, Marcel spogląda wymownie w sufit. I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Tylko tego mu brakuje. Jak gwoździa do trumny. Za jakie grzechy? Z gwoździami do trumny mam wystarczająco do czynienia na co dzień... 
— To nic wielkiego — odpowiada wymijająco, siląc się na profesjonalny ton. — Trochę dorabiam, to studiów już bliżej niż dalej. To dobra okazja, by nauczyć się odpowiedzialności i pokory. Lekcja dorosłości i dojrzałości, która zawsze się przyda.
Chłopak znów pije wino, by ukryć błąkający się przy jego ustach szatański uśmieszek. Ma nadzieję, że nie przecholuje. Zabrzmiało całkiem nieźle. Brawo, chłopie.
— Mówiłam, że artysta — pieje Alina z dumą. Czyli jednak żałośnie — podsumowuje osiemnastolatek.
— To podobno zakład pogrzebowy. Zapewne interesujące miejsce dla młodego pisarza. Czym dokładniej się zajmujesz? — pyta prezes dla podtrzymania rozmowy. Niewykluczone także, że chce przypodobać się gospodyni, niewątpliwie urzeczony krągłościami, które eksponuje wieczorna kreacja.
Marcel współczuje mu z całego serca. Prawie tak bardzo jak sobie.
— Dba o stan psychiczny żałobników — oznajmia z powagą Alina, nim jej syn ma okazję chociażby otworzyć usta. 
Bo ktoś mógłby się jeszcze bardziej załamać na widok bajzlu w zakładzie. Chłopak ukradkiem posyła matce pełne niedowierzania, zagubione spojrzenie. Jest jednak nie tyle zaniepokojony, co zaciekawiony rozwojem sytuacji. Może coś uratuje jeszcze tę wyjątkowo nudną kolację? Po kimś musiał przecież odziedziczyć skłonności do bajkopisarstwa.
— Nie wiedziałem, że Dorczyńscy działają na taką skalę — oświadcza zdziwiony prezes. — Kupowałem u nich trumnę dla szwagra... taką tradycyjną, dębową i praktycznie bez zdobień... Mama też by taką chciała, uprzedziła mnie. To musi być duże przedsięwzięcie, prawda?
— Och, naturalnie — przytakuje Alina, szturchając małżonka, by dodał coś od siebie. Andrzej jednak wpycha sobie do ust dużą zlepkę sera i pieczarek, chcąc usprawiedliwić swoje milczenie. — Trumny, nagrobki, sekcje zwłok, kwiaty, znicze, psychologowie...
Marcel pragnie zapaść się pod ziemię i mentalnie uderza głową w stół. Spodziewa się kolejnych rewelacji typu: nasz syn ma nawet licencję grabarza i marzy mu się bycie koronerem. Po przejściu na emeryturę weźmie się za pisanie thrillerów medycznych. Z pewnością będzie męską wersją Tess Gerritsen. 

۞
Marcel Szatan, czując wibrujący w kieszeni telefon, najpierw zamiera na kilka sekund, a potem podrywa się jak oparzony. Szybko dopada do ręcznika, którym niedbale wyciera ręce. Właśnie pomaga rodzicielce zmywać naczynia po felernej kolacji, jednak nic jej nie wyjaśnia, tylko wybiega z pomieszczenia, podskakując niczym Czerwony Kapturek. Drżącymi dłońmi wyjmuje komórkę i wykonuje krótki, triumfalny taniec, widząc nazwę kontaktu na wyświetlaczu — dzwoni Joasia. 
Chłopak wpada do swojego pokoju, zamyka za sobą drzwi, po czym wreszcie odbiera. Próbuje głośno nie dyszeć i panować nad emocjami, ale nie przejmuje się tym jakoś szczególnie. 
— I co? — sapie, omijając powitanie i inne niepotrzebne dodatki.
— Również miło cię widzieć, mój drogi Marcelu — sarka dziewczyna. — Wejdź na stronę rejonu... tę... no na pewno wiesz, o którą mi chodzi.
— Czytałaś poradnik Jak utrzymać idiotę w niepewności? Odbierasz tę nutę bajeczności. Czyli to prawda... Rudzi nie mają duszy, ciebie nic nie wzruszy — jęczy Szatan, niemal rzucając się na laptopa. 
Otwiera go trzęsącymi się dłońmi i, nie przestając się trząść z rozemocjonowania, włącza. Nerwowo stuka w klawisze, czekając. Jego wzrok dłużej zatrzymuje się na miejscu A, które w zeszłe wakacje wciągnął odkurzaczem. Gdy objawia mu się tapeta ekranu głównego — przedstawiająca bitwę dwóch surykatek w pobliskim mini-zoo — piszczy jak mała dziewczynka. Klika w odpowiednią ikonkę z osiem razy. Szatan utożsamia się z powolnym komputerem — refleksu to z pewnością po matce nie odziedziczył, już prędzej po ojcu — zapalonym szachiście. 
— Aśka, żartujesz sobie? Wylądujesz w grobie! Wiedziałaś, że nie będę miał połączenia z internetem? Hm, kontakty z szatanem? Tym starszym i brzydszym, nie ze mną. Przecież ty nie masz duszy, nici z podpisania cyrografu — wzdycha Marcel, odświeżając i odświeżając stronę, która jak na złość nie chce się załadować.
— Moje włosy są farbowane, z natury jestem blondynką... Kolejny stereotyp. Dobra, odpuszczę ci i nie będziesz musiał latać przy bramie Górnego, by złapać Wi-Fi. Masz wyróżnienie w swojej kategorii. Coś ci tam mają na pocztę wysłać. Kończę, bo idę z chłopakiem na kolację. Trzymaj się, do następnego starcia. I koniecznie pozdrów ode mnie Hanę! — duka Joasia na jednym tchu, po czym rozłącza się, nim rozmówca dziewczyny odpowiada.
Szatan bierze kilka głębokich wdechów, gdyż informacja wyjątkowo ślamazarnie dociera do jego mózgu. Kiedy już pojmuje znaczenie słów znajomej, w towarzystwie dzikich pląsów truchta do kuchni, krzycząc przeciągle: mamooooo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wszelaki odzew, zwłaszcza urocze i niezrozumiałe słowotoki. Z przyjemnością się odwdzięczam.

Niósł ślepy kulawego
Szablon stworzony przez Lune / Technologia Blogger / Credits: X X X